Kolejna recenzja Lulu, tym razem autorstwa innego pisarza, mającego na swoim koncie biografię Metalliki. Po Micku Wallu teraz prezentujemy recenzję Joela McIvera, napisaną dla magazynu
Metal Hammer. McIver przyznał 4 na 7 gwiazdek.
Jeśli wciąż macie mało tekstów na temat Lulu, to zapodaje kilka linków:
Lulu, awangarda metalu (ocena: 4/7)
Lulu to soundtrack do awangardy teatralnej, skomponowanej przez Lou Reeda we współpracy z największym metalowym zespołem na tej planecie. Celem tego albumu jest „wypełnienie treści intelektualnej, zawartej w powieści i filmie” o muzykę rockową. Coś takiego zostało z pewnością tu osiągnięte, ale sprawiło to również, że słucha się tego bardzo ciężko.
To co najważniejsze to to, że jest to typowe nagranie Reeda, zainspirowanego Frankiem Wedekind, niemieckim pisarzem i dramaturgiem z początków XX wieku, i jego powieściami Duch Ziemi oraz Puszka Pandory. Głównym bohaterem jest Lulu, młoda kobieta, a tematem jej pragnienia seksualne, opisywane bez ograniczeń przez Wedekinda, która na końcu pada ofiarą Kuby Rozpruwacza. Tętniące połączenie krwi i seksu stanowi podstawę dziesięciu utworów, napisanych swego czasu przez Reeda na potrzeby produkcji teatralnych, a na tym albumie przyprawione o improwizowane granie Metalliki.
Słuchając tego ma się następujące uczuci: Ktoś pełen złości mówi coś zbyt głośno, do muzyki, która gra, a którym to muzykom nikt nie ma na tyle jaj, aby powiedzieć, że grają zbyt długo. Teksty oparte są raczej na banalnych zwrotach, jak np.: Lou płaczący we „Frustration” i powtarzający: „Bez spermy jak dziewczyna”, a w "Cheat On Me" rzucający amatorskimi rymami: „W moim sercu jest namiętność, to może nas rozdzielić [I have a passionate heart, It can tear us apart]”. Nie ma końca podobnych nonsensom. Nie mniej jednak warto się w nie zagłębić, ponieważ niespodziewanie Lulu nabiera sensu.
Nieokiełznany James z Metalliki [wohnt eine gehörige Portion Freiheit inne, Feedback-Orgien und kreischende Töne inklusive]. Jego głos zmienia się od [Sabbath-Drönen] ("The View", "Dragon") do intensywnego thrashu ("Mistress Dead"), a całość kończy się dwudziestominutowym finałem w klimacie muzyki lounge. Co dziwne, wydaje się, że ten emocjonalny, ostatni na albumie utwór pochodzi z całkiem innego albumu. Po dziesięciu minutach mamy piękne, ale wręcz atonalne granie, które, jeśli wierzyć relacjom ze studia, przyprawiły Metallikę o łzy. Lulu nie musi jednak trwać aż 90 minut, większość z drugiej części można z czystym sumieniem pominąć, a niczego by nie brakowało. No ale kto by się odważył, bo w studio byli tylko Lou, Lars, James i dwóch producentów.
Ostateczny werdykt? Paru bogatych ludzi stworzyło w studio coś, co jest intelektualnie bardzo wymagające, coś co mogłoby zainteresować magazyny piszące o sztuce. Album będzie sprzedawał się tylko u umiarkowanej grupie ludzi, raczej u fanów Lou Reeda. Oni docenią ten chaos i intensywność, jaką wniosła Metallica. Fani Metalliki powinni Lulu raczej zignorować i puścić na słuchawki Master of Puppets.
The View bez Lulu brzmiałoby tak:
ToMek 'Cause We're Metallica
AeroMet