W
I
Ę
C
E
J

«

N
E
W
S
Ó
W
Catrinas - recenzja Lulu i inne polskie recenzje
dodane 31.10.2011 16:44:01 przez: ToMek
wyświetleń: 3460
Wrzuciliśmy ostatnio linki do zagranicznych recenzji Lulu, najwyższa więc pora na krajowe recenzje. Poniżej według mnie najciekawsza, zamieszczona w mającym ukazać się dziś wirtualnym magazynie Catrinas – http://www.catrinas.pl/. Jest to chyba jedna z nielicznych polskich pozytywnych recenzji Lulu, dla tych jednak, którzy woleliby utwierdzać się w przekonaniu, że Lulu jest totalną pomyłką, podsyłamy linki do innych recenzji – na samym końcu.



Lulu


Lulu wyciekła znienacka i przed czasem. Zdarza się to największym damom. W dodatku wcześniej, jak na damę przystało, zdążyła zrazić do siebie większość osób na swej drodze. Doświadczeni, a do takich z pewnością zaliczyć można Lou Reeda (z nieco mniejszą pewnością – Larsa Ulricha), wiedzą że podobne humory należy znieść z godnością i pokorą, po cichu. Stoicyzm jest tu summa summarum strategią bardziej opłacalną niż jakiekolwiek romantyczne zrywy czy szał ekspresji. Dzień po wycieku uznali więc swoją porażkę i całą rzecz załatwili oficjalnie i bez ceregieli. Na www.loureedmetallica.com pojawiła się całość nagranego przez nich materiału. Oficjalnie, za darmo, przed premierą, dla wszystkich. Bez żadnych rejestracji, kart klubowych, mastercardów. Jeszcze przed pierwszym przesłuchaniem nie mogło być więc bardziej jasne, że to nie jest album Metalliki.

Choć też nie było jasne czego się spodziewać. Mieliśmy, owszem, całe „The View”, które jednych zachwyciło, innych zgorszyło, jednak nie przesądzało o charakterze całości, a wybór tego konkretnie numeru na singiel był (co już dzisiaj jest ewidentne) podyktowany względami raczej dramatycznymi niż marketingowymi (istotne jest jego miejsce w opowiadanej historii, a nie na liście przebojów). Mieliśmy też poprzednią, wodewilową wersję „Bramy Brandenburskiej” z oryginalnego spektaklu „Lulu”, jednak i to było lichą pomocą. Nie ułatwiał fakt, że zarówno Lou Reed jak i Metallica przyzwyczaili swoich fanów do zmian wizerunku, nieoczekiwanych wolt stylistycznych, gwałtownych spadków formy i nieoczekiwanych powrotów.

W każdym razie już jest i mogę z dużą satysfakcją stwierdzić, że w jednym się nie pomyliłem: ta płyta nie mogła być w żadnym wypadku średnia. Nie przesądzam, jaka jest, bo słucham jej od kilku dni (nie wiem, kiedy dokładnie będziecie to czytać, ale ja z pewnością jeszcze wtedy będę jej słuchał) i dalej nie umiem jej objąć w całości, nie umiem ogarnąć jej wszystkich odcieni, w każdym razie albo ją pokochacie albo ją znienawidzicie. Ja ją pokochałem, choć za wcześniej jeszcze żeby wyrokować, czy to miłość w pełni zasłużona. Być może za miesiąc sam się będę sobie dziwił.
Trudno poprzestać na ogólnikach kiedy ma się do czynienia z czymś tak złożonym. Zwłaszcza, że płyta aż kipi emocjami, nastrojami i napięciem, które umiejętnie (mniej lub bardziej, jednak zawsze rzetelnie, o czym wspomnimy pod koniec) budują muzycy. Bogata jest też w instrumentalne pejzaże, aranżacyjne smaczki, nie stroni od rozbudowanych struktur, nie ucieka przed pozorną monotonią jako środkiem wyrazu, miesza przebojowe, rockowe zagrywki z pędzącymi, metalowymi riffami, floydowskie intra z czymś, co raczej jest dramatem- niż poezją śpiewaną (mówiąc górnolotnie, choć mając na uwagę kwestię formy jedynie, Sarah Kane jest tu lepszym punktem odniesienia niż Kaczmarski, co nie może dziwić kiedy na warsztat bierze się dramat właśnie). Obok standardowych, czterominutowych kompozycji znajdziemy rozbudowane, kilkunastominutowe struktury, z których najdłuższa ma niemal dwadzieścia. Czy to jeszcze eklektyzm czy już grafomania? Czy surowość tego materiału i niełatwy odbiór to warsztatowa wpadka czy artystyczne wyrafinowanie?

Trudno ogarnąć ile się dzieje i ile się wydarza na przestrzeni tych dziesięciu kawałków, a pytań dalej jest więcej niż odpowiedzi.




Brandenburg Gate
To była dla mnie zagadka. Po opublikowaniu 30 sekund z „The View” sądziłem, że „Brama” będzie instrumentalnym intrem, mniej lub bardziej klasyczną uwerturą, okraszoną może dyskretnymi wokalizami. Czymś w stylu „Outside of the wall” zamykającym niezapomnianą płytę Pink Floyd. Ktoś później pokazał mi link do teatralnego oryginału, którego wcześniej nie znałem. Na tle pustego, bladoniebieskiego ekranu kilka groteskowych postaci chórem odśpiewywało wodewilową pieśń, w której łatwo było rozpoznać Lou Reeda, trudniej natomiast było wyobrazić sobie Metallikę.
Zaczyna się nastrojowo, jak to u Lou. Akustyczna gitara, pełne akordy, chrypliwy, złamany głos Reeda snującego senną fantazję, właściwie faktycznie trochę jak w „Outside of the wall”. Gitary wchodzą znienacka, choć po krótkim wyciszeniu. Bardzo rockowe, podbite harmoniami, zaakcentowane chórkami Hetfielda, niespieszne (żeby nie powiedzieć ślamazarne, choć nie byłby to zarzut), rozbujane dobrze osadzoną perkusją… Czuć tu swobodę i bezkres możliwości, które poczuć można tylko na Unter den Linden zaraz za Bramą Brandenburską.


The View
O „The View” powiedziano już wszystko. Że Lou Reed nie ma za gorsz poczucia rytmu, że jego dykcja jest fatalna, że bardziej rapuje niż śpiewa, że jak już śpiewa to fałszuje, że riffy są nudne, że ciągną się w nieskończoność, że wszystko ratuje wokal Hetfielda i perkusja Ulricha, że nie ma solówki. To wszystko powtarzano tyle razy, że należałoby nawet wziąć to pod uwagę gdyby nie fakt, że to po prostu gówno prawda. Kwestię wokalu Reeda można zostawić na boku: każdy, kto zna jego twórczość wie jak on śpiewa, i że nie jest to żaden „spadek formy” tylko norma, którą się łyka lub nie. A wokalnie Reed na albumie prezentuje formę znakomitą. Wszystkie inne zarzuty biorą się stąd, że ludzie albo nie słuchają muzyki dokładnie (tak jak niedokładnie czytają i jak niedokładnie oglądają filmy… w ogóle prowizorka w odbiorze tekstów kultury to jakaś plaga ostatnio) lub nie wiedzą z czym mają do czynienia.
Solówka, której ponoć nie ma, to przynajmniej pół minuty znakomitego, gitarowego hałasu (nie wiem na pewno kto ją grał, ale bardziej podejrzewam Reeda niż Hammeta), natomiast pozorna monotonia jest natomiast środkiem artystycznym, a nie brakiem warsztatowym. Jest to przecież nie tyle wprowadzenie w historię co wprowadzenie rewersu historii. W „Bramie” poznajemy Lulu, tutaj poznajemy jej oprawcę. Metodycznego, zimnego, wyrachowanego, niepozbawionego jednak pewnego humanizmu (I have no morals / Some think me cheap / And someone who despises / The normalcy of heartbreak / The purity of love / But I worship the young / And just formed angel / Who sits upon the pin of lust / Everything else / Bores me). To wyznanie, i jako takie nie może mieć formy radiowego hitu. Więcej nawet: złą robotę robi tutaj zbyt ułożony i zbyt wygładzony wokal Hetfielda w chórkach, choć rehabilituje się w znakomicie zaśpiewanej końcówce.


Pumping Blood
Po epickim zakończeniu „The View” zaskakują sielskie smyczki, jak zapowiedź dnia, jak pierwsze promienie słońca. Jednak i tak sielanka nie potrwa długo. Za moment wejdzie posępny, marszowy riff „Pumping Blood”, jeden z najlepszych na płycie. Trochę przed szereg wyrwał się Ulrich z nabiciem stopy, grać pod takie skrzypce stopą na cztery to zbrodnia; choć, trzeba przyznać, miłosiernie krótka. Jest to też jeden z jaśniejszych punktów wokalnych – zdławiony głos Reeda brzmi momentami przerażająco, opętańczo, maniakalnie. Idealnie zgrywa się z niepokojących charakterem motywu przewodniego.
Krótkie uspokojenie, poetycki recytatyw, wreszcie słychać bas, umiejętnie budujący klimat, ale znowu zaraz wszystko psuje nerwowa perkusja Larsa, któremu nie zbywa na subtelności. Zaczyna więc tłuc w nieszczęsny werbel kiedy cała reszta jest jeszcze zupełnie gdzie indziej. Można mu to wybaczyć, bo w kilku innych miejscach trafnie napędza gitary przejściami na tomach, nie zmieni to faktu, że perkusja jest zdecydowanie najgorszym elementem tej płyty.
Pod koniec kawałek niebezpiecznie przyspiesza, gitary szaleńczo zawodzą (perkusja dalej na cztery), przechodzą w metalowe staccato, dalej w niekontrolowany chaos ściany dzięków by znowu powrócić do wariacji na temat głównego, marszowego motywu. Pierwszy poważny opad szczęki… gdyby tylko nie ta perkusja…



Mistress Dread
Chyba najbardziej agresywna kompozycja na płycie. Od początku do końca rozpędzona do nieprzytomności (chciałbym usłyszeć Hetfielda grającego ten motyw na żywo!), z Reedem prowadzącym narrację gdzieś obok, dla siebie, jakby osuwał się w szaleństwo, tracił kontrolę. Wysokie tony gitarowych sprzężeń dodają całości złowieszczego charakteru, prędkość otumania, wprowadza w trans, przerywany kilkoma taktami silniejszych akcentów… I tak przez blisko 7 minut. Nie jest to najłatwiejszy w obiorze numer, trudno jednak odrzucić go ze względu na pierwsze wrażenie. W strukturze płyty siedzi precyzyjnie i jest dramatycznie usprawiedliwiony, wyszukana kompozycja zabiłaby w nim to, czym się broni: szczerą bezpośredniość.


Iced Honey
„Iced Honey” to według mnie najsłabszy moment albumu. Mało oryginalny i niczym nie zaskakujący rockowy numer bez polotu, bez nawet chwytliwego riffu czy porywającej solówki. A zarazem, jak sądzę, zbudowany został wokół najsłabszego tekstu. Po przytłaczającym poprzedniku takie przełamanie było potrzebne, jednak można je było wykonać o wiele lepiej. W konsekwencji dostajemy numer, który muzycznie kojarzy się z wąsatymi harleyowcami (symptomatyczne jak wiele osób uważa „Iced Honey” za najlepsze nagranie na „Lulu”) a wokalnie z najsłabszymi momentami kariery Reeda: częstochowskie, wymuszone rymy i ta charakterystyczna, bezpruderyjna naiwność, która czasem była najmocniejszą stroną nowojorczyka, a czasem przekleństwem… A perkusja łupie sobie spokojnie w 4/4, pac, pac, pac, pac.
Na szczęście jest to jeden z najkrótszych numerów.


Cheat on me
Co się dzieje po nim, to natomiast już czysta poezja. Melodyjny wstęp na syntezatorze, którego frazę przejmują znane już z „Pumping Blood” smyczki, i stamtąd też jedynie kojarzony bas. Całości dopełniają bardzo pomysłowo prowadzone gitarowe smaczki i wyjątkowo oszczędna perkusja. Kiedy wchodzi wokal pierwsze skojarzenia to jedna z najlepszych płyt koncertowych Reeda – „Animal Serenade” i fragment z „The Raven”, podobnie zresztą zatytułowany: „Call on me”. Chórki Hetfielda, zaśpiewane brawurowo, genialnie przeplatają się z powolną recytacją Reeda, wszystko nabiera tempa, powoli, stopniowo, żeby nie przedobrzyć, i nie przedobrzyć się faktycznie udaje. Mimo jedenastu minut i dwudziestu sześciu sekund. A kiedy już całość tempa nabierze na myśl przychodzą najlepsze części „Loada”. James wykrzykujący refren jest autentyczny tak, jak nie był chyba od czasów „Until it sleeps”. Nie sposób się uwolnić od tego kawałka, nie daje on spokoju długi czas, nic też dziwnego, że kończy pierwszy dysk tego dwupłytowego albumu. Tutaj potrzebny jest oddech.



Frustration
„Frustration” znowu wybija z dobrego rytmu, który wydawał się osiągnięty po „Cheat on me”. Znowu syntezator, ale tym razem jakby uszkodzony. Trzaski, przyspieszone dźwięki, zarys jakiegoś rytmu przebija się przez chaos, a w końcu wchodzi potężny, gitarowy riff, który równie dobrze mógłby być wstępem do jakiejś nienagranej płyty Slayera. Nie zabraknie jednak zwolnień, zatrzymań, zmian tonacji. Uwagę przykuwa długi fragment dzielony jedynie między głosem a perkusją, uwypuklający niestety szablonowość gry Ulricha, ale kiedy na scenie zostanie sam Reed, niemal bez akompaniamentu, niemal szeptem odgrywający swoją rolę wyznającego chorą miłość szaleńca – człowieka przechodzą ciary.


Little Dog
Najspokojniejszy punkt albumu. Bardzo minimalistyczny, choć przekraczający osiem minut. Zagrany na gitarze akustycznej, wzbogacony solówkami Reeda (jego brzmienia i umiłowania bałaganu nie da się pomylić z nikim innym), paroma uderzeniami w perkusję. Przygnębiający i niepokojący. Mało kto potrafi pisać tak skupioną na sobie, wyciszoną a przy tym płynną i rozbudowaną muzykę jak Reed. Nie sposób tego opisać, trzeba posłuchać.


Dragon
Przy pierwszym przesłuchaniu zmiótł mnie z krzesła. Początek jak z Metal Machine Music, skomponowany z gitarowych sprzężeń, jakby bardziej opanowanych i silniej kontrolowanych, przetykanych tylko tu i ówdzie jakimś pojedynczym akordem. I głos Lou, który tutaj niczego już nie wyznaje, jak w „The View” czy „Frustration”, a oskarża. W trzeciej minucie ten wodospad gitarowych sprzężeń zastąpi monumentalny riff, ciągnący się już do samego końca („Dragon” trwa 11 minut z górą) i znowu te opętańcze solówki Reeda, a potem znowu spokój, jakby nic już nie było do powiedzenia, jakby ogrom zbrodni, której przed momentem byliśmy świadkami miał unieważniać wszystko.


Junior Dad
Koniec jest wyciszony, choć nie pozbawiony momentów rockowego zacięcia. Blisko dwudziestominutowy Junior Dad skrzy się emocjami i jest doskonałym zamknięciem historii Lulu, choć znowu skaleczony jest kwadratową perkusją. Bardzo poetycki, momentami wręcz sentymentalny idealnie komponuje się z intensywnym i dojmującym „Dragon”. Zwieńczony charakterystycznie reedowskim, instrumentalnym outrem zostawia nas nieco oniemiałych i bezradnych. Bo tej płyty trzeba posłuchać jeszcze przynajmniej kilkadziesiąt razy.


Trudno to wszystko ująć zwięzłą formułą. Jest to z całą pewnością fenomenalna płyta Lou Reeda, która udowodniła przy okazji, że i Metallica nie zapomniała jak się gra. Choć z drugiej strony na tej płycie prócz Reeda jest tylko jedna wielka postać: James Hetfield. Ulrich nie wyróżnia się niczym, jak zwykle zresztą, a raczej: jak zwykle wyróżnia się in minus. Gra to, co zawsze, jak zawsze częściej psując potencjał riffów niż wydobywając smaczki. Hammet ograbiony ze swoich melodyjnych, heavy metalowych solówek w ogóle nie istnieje, jakby zabrakło mu muzycznych argumentów wobec Reeda i Hetfielda. Rob, choć gra bardzo dobrze, to jednak bardzo mało. Hetfield natomiast udowadnia, że gitarzystą jest wybitnym, a i śpiewać jeszcze potrafi. Może momentami niepotrzebnie, może momentami zbyt gładko i „popowo”, ale trzeba posłuchać „Cheat on me” żeby zobaczyć, jaki ładunek talentu nosi w sobie ten facet i z jaką samoświadomością potrafi się czasem tym talentem posłużyć.

Pozostaje mieć tylko nadzieję, że ta lekcja przełoży się na nowe nagranie Metalliki, które zespół już zdążył zapowiedzieć. Szkoda by było zmarnować tak cenne doświadczenie.






Inne recenzje:

magiel.latte24.pl (polecamy blog Łukasz za naprawdę profesjonalne teksty!):
Jeśli tak ma wyglądać ostateczny upadek Metalliki, co wieszczą niektórzy krytycy i fani, to ja życzę serdecznie każdemu zespołowi takiego upadku

Magazyn Gitarzysta:
Koniec końców "Lulu" zakrawa na najgorszą płytową kooperację ever. Nawet Chris Cornell z Timbalandem zrobili coś dużo ciekawszego. Ode mnie dwójka i to raczej tylko ze względu na sentyment do Metalliki.

Rockmetal.pl:
W historii mojej współpracy z rockmetal.pl nie zdarzyło się jeszcze, żebym jakiejś płycie wystawił ocenę 1. Nawet niemiecko-włoskiej popelinie spod znaku power metalu, gdzie makaron miesza się z wurstem i legendami o seksownym kroju mundurów Wehrmachtu. No, ale co się odwlecze, to nie uciecze, co więcej - w tym wypadku mogę coś zrecenzować przed oficjalną premierą.

Podprad.pl:
Przykro to mówić, ale przesłuchanie tej płyty to po prostu męka trwająca niemal półtorej godziny. Parokrotne podejścia do spółki Reed & Metallica ocierają się o masochizm.

WP.pl:
Poznawszy "Lulu" nasunęła mi się taka myśl - z tą kooperacją było - i przez jakiś czas będzie - jak w początkach związku Nergala i Dody. Wtedy zastanawiano się, po co komu to, ale również, kto na tym zyska. W Polsce wygrał Nergal. A jak będzie z Loutallicą? Artystycznie nie zyska na tym nikt. [...] Fanom Metalliki pozostaje spojrzeć na "Lulu" jako na kolejny, niestety nie najlepszy, kaprys ich idoli. Taką wariację na "St. Anger", przygotowaną ze starszym panem spoza sceny metalowej.

Onet.pl:
Dawno już na rynku nie było albumu, który rozczarowywałby tak mocno, biorąc pod uwagę sumę oczekiwań. Nie ma co jednak odsądzać Metalliki od czci i wiary. Należą się jej brawa za odwagę zaangażowania się w niekomercyjny projekt, przez który wiele może stracić, a niewiele zyskać.

Rockarea.eu:
Album ten powinien się raczej nazywać "LouLou". Reed ma ponoć wielu fanów, co mnie osobiście bardzo dziwi. Nie mogę po prostu słuchać jego głosu, którym katuje podczas całości trwania tego LP. Są tutaj naprawdę dobre momenty instrumentalne, które nieco podciągają ocenę łączną płyty, ale jako całość opisywane przeze mnie wydawnictwo irytuje, a z czasem już po prostu nudzi i usypia. Ogromny zawód. Lou Reed koncertowo załatwił ten album, ale i Metallica nie pozostaje tu bez winy.


O Lulu możecie poczytać również w najnowszym magazynie Wprost.


Lars o Lulu, dla rozluźnienia:





ToMek 'Cause We're Metallica
AeroMet



Waszym zdaniem
komentarzy: 36
Tylko zalogowani użytkownicy mogą dodawać komentarze.
OVERKILL.pl © 2000 - 2024
KOD: Marcin Nowak