W
I
Ę
C
E
J

«

N
E
W
S
Ó
W
6 czerwca Berlin - relacje z koncertu
dodane 11.06.2006 00:00:00 przez: Overkill.pl
wyświetleń: 2042
<center>Escape From The Studio '06 - Niemcy, Berlin, 06.06.2006
</center>

autor: Marmetal
korekta: Kama

<p>
Czas na mnie... Nie wiem co pisać, jak pisać, bo jestem jeszcze tak podekscytowany, że tego nie da się tak po prostu opisać. Gdy teraz przypominam sobie koncert, to autentycznie lecą mi łzy z oczu. Ale... zacznę od początku.
</p><p>Wszedłem do amfiteatru jakoś po 18 i od razu Waldbuhne zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Nie spodziewałem się, że ten obiekt jest aż tak duży i wysoki. Pogoda była całkiem niezła: było chłodno, ale nie padało. Wybrałem jakiś czwarty rząd pod sceną, na którą weszli Kalifornijczycy z zespołu - jak to wokalista określił - "Avenged fucking Sevenfold". Zaczęło padać i to dość mocno.
</p><p>Nagłośnienie było słabe (jedynie bardzo dobrze było "czuć" perkusję), ale pomimo tego gra Amerykanów mi się bardzo spodobała. Jedyny utwór, który znałem z wykonywanego repertuaru to... "Walk" Pantery, odśpiewany z publicznością.







</p><p>Avenged Sevenfold grali 45 minut i przez ten czas wielu fanów oczekujących na gwiazdę wieczoru porządnie zmokło, w tym ja. Po godzinie czekania z głośników popłynęły dźwięki intra, piosenki AC/DC zawsze otwierającej koncerty Metalliki. Już wtedy czuło się tego ducha, tę atmosferę towarzyszącą koncertowi. Gdy jednak usłyszałem "The Ecstasy Of Gold" to po prostu się wzruszyłem. A gdy już zobaczyłem moich idoli - Metallikę - to ryczałem jak bóbr.
</p><p>Nie spodziewałem się, że występ zacznie "Motorbreath". Coś takiego jeszcze nie miało miejsca w całej historii koncertów. Wtedy zaczął się młyn i... zacząłem porządnie obrywać. Utwór został odegrany perfekcyjnie i idealnie nadawał się na "otwieracza". Kolejny song to "Fuel" ze świetnymi efektami pirotechnicznymi. Następnie "Wherever I May Roam" - kawałek, który uwielbiam.
</p><p>What's next? Nowy utwór - tego się zupełnie nikt nie spodziewał! Jednak jak nawiązanie do "Escape" sprzed 11 lat, to nawiązanie. "New song" bardzo mi się podoba, ma wiele przejść, zabójczy riff, jest długi, ale nie nużący. Jestem pewien, że w wersji studyjnej skopie tyłki.








</p><p>Potem "The Unforgiven"! Wiedziałem, że coś takiego nastąpi w Berlinie po soundcheck'u i ustawianiu instrumentów przez technicznych. Niesamowite, zawsze marzyłem o usłyszeniu tego klasycznego numeru. Jak widać marzenia się spełniają. Potem "Battery", co zapowiadało odegranie pełnego, najsłynniejszego albumu metalowego świata. Ten ultraszybki utwór zwalił wszystkich z nóg. Next was "Master Of Puppets", jeden z najlepszych numerów na świecie. Nie mam słów po prostu. Bodajże po tym kawałku skończyłem uczestniczenie w tzw. "metalowej masakrze", by skupić się i nareszcie pooglądać występ Jeźdźców, a nie na przemian niebo/plecy niemieckich przyjaciół/ziemię .
</p><p>Potem "The Thing That Should Not Be" z miażdżącym riffem i głosem Heta. "Welcome Home (Sanitarium)" udanie zakończyło pierwszą część albumu "Master Of Puppets". Po dwóch nieco wolniejszych kawałkach koncertowy killer. "Disposable Heroes", bo o nim mowa, po prostu rozwala wszystko wokół. Potem "Leper Messiah", który także świetnie nadaje się do koncertowego grania. I nareszcie... "Orion", pierwszy utwór instrumentalny, który usłyszałem na żywo. Wyczekiwało go dziesiątki tysięcy ludzi i zapewniam, że nikt nie był zawiedziony. Powalił na kolana. 20-lecie "Mastera" zakończyło bardzo szybkie "Damage, Inc." . Uff...








</p><p>Druga część koncertu to przede wszystkim hity. Zaczęło arcyciężkie "Sad But True". Kocham ten utwór i cieszę się, że ma stałe miejsce w setliście. Potem króciutkie solo Kirka i "Nothing Else Matters", które doprowadziło do łez wielu fanów, w tym mnie oczywiście. Szkoda, że było zbyt jasno na zapalniczki, ale klimat i tak był wspaniały. Następnie "One" i genialne efekty pirotechniczne. Pomimo, że stałem w jakimś piątym-szóstym rzędzie to czułem ogień na swojej twarzy. Niesamowite uczucie.
</p><p>"Enter Sandman" zakończyło etap pewniaków przed czymś, czego nie byliśmy pewni + "Seek And Destroy". Jak zwykle ten utwór zrobił na mnie kolosalne wrażenie. Smaczku dodał fakt, że na jakieś dwie sekundy przerwano granie z powodów technicznych. Potem krótka przerwa i James mówiący: "znacie The Ramones?" . To zapowiadało coś z ich repertuaru. Zaproszono także Avenged Sevenfold na scenę, a kawałkiem, który był rozgrzewką przed "Seekiem" było "Commando". Świetne wykonanie, Larsa wokal fajnie wyszedł. Szkoda, że wielu ludzi było zaskoczonych tym kawałkiem i nie znali słów, ale od czego ma się mnie. Na sam koniec "Seek And Destroy" i trzydzieści tysięcy gardeł zawyło ze szczęścia.
</p><p>Chłopaki ładnie podziękowali i obiecali, że wrócą za rok z nowym albumem i trasą. Nie wątpię.









</p><p>Czas na podsumowanie formy chłopaków. Są genialni i widać, że do tej trasy są perfekcyjnie przygotowani. Jamesa głos jest świetny, zdecydowanie lepszy niż na "Madly In Anger With The World Tour", ma moc i siłę. Hell yeah! Kirk i Rob jak zwykle spisali się medal, zarówno zachowaniem scenicznym, jak i grą. A mój ukochany duński przyjaciel? Już dawno nie słyszałem, żeby ktoś tak grał na perkusji. Jak zwykle powalił także gadką i wyszczerzem w stronę ludzi. Wszyscy grali i zachowywali się, jakby mieli po dwadzieścia kilka lat, widać było tą pasję i zamiłowanie do granej muzyki, a także uciechę z powodu koncertowania. Niesamowite!
</p><p>Oprawa sceniczna. Motyw za sprzętem Larsa na tą trasę jest bardzo fajny i zawiera, podobnie jak tymczasowe logo, symbole ze wszystkich okresów i albumów Metalliki: wąż z "Blacka", pięść z "Angera", błyskawice z "Ride'a", młotek z "Killa", Scary Guy z "Live Shit" itp.
Efekty wizualne: telebim bardzo fajnie pokazywał symbole związane z utworami z "Mastera" (np. oko na "TTTSNB"). Od "Sad But True" telebim zaczął spełniać swoją główną rolę, tzn. pokazywał grających Horsemenów w dużym zbliżeniu. Zapomniałbym dodać, że po jednym z utworów na telebimie pojawił się napis "Cliff Burton R.I.P." , co było słusznym ukłonem w stronę tego niezapomnianego basisty.











</p><p>Teraz z kolei czas na moje osobiste przeżycia związane z koncertem, którego nie zapomnę do końca swoich dni. Moim zdaniem to najlepszy koncert Horsemenów, na jakim kiedykolwiek byłem (już trzeci!). Według mnie zachowanie Niemców było w porządku, potrafią się bawić. Nawet kilku poznałem. Fajne uczucie rozmawiać z obcokrajowcem na temat tej samej i jedynej ukochanej kapeli. Stałem dość blisko sceny i widziałem dość dużo. Gdy Kirk popatrzył mi prosto w oczy to poczułem coś niesamowitego. Przeszyło mnie to na wylot. W ogóle ten koncert był dla mnie czymś niesamowitym, czym nie był Chorzów ani Warszawa. Na pewno obecność obcokrajowców z każdej strony dodawała nieco kolorytu, + jak wspomniałem dobre miejsce do delektowania się występem swoich idoli.
</p><p>Inne wydarzenia? Dziwnie (w pozytywnym znaczeniu) poczułem się, gdy SanChin i Jarki podnieśli mnie do góry przed koncertem. Trzymałem polską flagę i obracałem się z nią w każdą stronę, by każdy obecny mógł zobaczyć, że na gigu są Polacy. Czułem się jak... na scenie. Widziałem wszystko z góry i ryk ludzi był po prostu niesamowity.










</p><p>Kolejna ciekawa sytuacja. Stoję z tymi samymi kolegami koło Stadionu Olimpijskiego oglądając plakat z koncertu, gdy nagle podeszła do nas telewizja. Oto rozmowa (na pewno niedokładna):
</p><p><p>
Hello, where are you from?
I'm from Poland (pokazując koszulkę).
What's your favourite Metallica song?
I love every Metallica song.
But what's your favourite?
Hmm, I don't know, maybe "Whiplash"?
So sing it!
I'm so embarrased.
Come on!
</p></p>
<p>Wtedy krzyknąłem na cały głos "Whiplash motherfucker" i tak właśnie zakończyła się moja przygoda, z - jak się później okazało - największą niemiecką stacją - RTL! O kurde, tyle przeżyć w jeden dzień. Poznałem także wielu Niemców i muszę przyznać, że fajni z nich ludzie.
</p><p>Teraz coś czego żałuję: nie kupiłem koszulki "Escape From The Studio '06" (nie chciałem wnosić pieniędzy na koncert), nie mam plakatu, nie złapałem pałeczki Larsa, bądź kostek Jamesa, Kirka lub Roba oraz nie wniosłem aparatu, co jak się później okazało... było dozwolone. Nie będzie więc dobrej pamiątki .
</p><p>Nadszedł czas na uszkodzenia mechaniczne. Mam wgniecione żebra, uszkodzony kręgosłup, bolący kark i gardło oraz lekko podbite oko (kontakt z czyimś łokciem). Jednak czego to się nie robi dla Metalliki! Było dużo machania łbem, dlatego mój opis na pewno nie jest dokładny. Na następnym koncercie muszę się bardziej skupić na oglądaniu, by nie powtórzyła się sytuacja z Warszawy i Chorzowa, skąd bardzo mało pamiętam. Mam nadzieję, że Berlin zapamiętam na długo, bo jak wspomniałem ten dzień uważam za najlepszy w życiu.









</p><p>Korzystając z okazji chciałbym pozdrowić Jarkiego, SanChina, Madlene, Miśka, dwóch chłopaków z busa oraz pana Andrzeja, poznanych Niemców (danke schon Berlin, Poland loves you!) i Polaków, Overkillową ekipę i nie tylko, ekipę filmową RTL, wszystkich ludzi obecnych na koncercie oraz przede wszystkim Jamesa, Larsa, Kirka i Roba za niesamowite widowisko, + Zacha, Mike'a i innych z obsługi, którzy to całe widowisko umiejętnie przygotowali. Brawa także dla Avenged Sevenfold! Dziękuję Wam wszystkim za najlepszy dzień w moim życiu! Same time next year!
</p>











Escape From The Studio '06 - Niemcy, Berlin, 06.06.2006


autor: Digzy
korekta: Kama

<p>

Dzień 06.06.06 zaczął się pobudką około godziny 6:00. Załadowaliśmy się z ojcem do samochodu i po 7:00 mieliśmy już na pokładzie Dreamera i Jamra, a następnie popędziliśmy po Maciassa i... w drogę do Berlina.
</p><p> Deszcz siąpił z przerwami przez niemalże całą drogę i całą piątką zastanawialiśmy się, jak to z pogoda będzie... W pewnym momencie zaczął nawet padać grad i deszcz, co powodowało, iż praktycznie nic nie było widać przez szyby.
</p><p> Na autostradzie (na szczęście w przeciwnym kierunku, bo tak to byśmy zajechali na drugiego bisa) utworzył się spory karambol, w którym uczestniczyło co najmniej z 10 samochodów... My jednak popędziliśmy dalej i po godzinie 13 byliśmy w Berlinie. Nie mieliśmy jednak zbytnio pojęcia, gdzie jest Waldbuhne, gdyż nasza wspaniała mapa Berlina (za 7zl!) miała legendę zasłaniającą kawałek mapy akurat w tym miejscu, gdzie był Stadion Olimpijski i Waldbuhne Po konsultacji na stacji jednak udało się zlokalizować to miejsce i mniej więcej trasę dojazdu.










</p><p> Po drodze zwiedziliśmy praktycznie wszystkie ciekawsze rzeczy w Berlinie i koło 15 byliśmy przy Waldbuhne. Po lekkim posiłku ja, Dreamer, Jamro i Maciass ruszyliśmy w drogę do miejsca naszego przeznaczenia Po obczajeniu o co chodzi z wejściami, po "polsku" weszliśmy na niemalże sam początek kolejki do jednej z bramek, podczas gdy wszyscy Niemcy grzeczni szli na koniec kolejki...
</p><p> Nic to, zaskoczeni takim luzem Jamro i Dreamer popędzili "do kibla". Nie było ich dobre 20 min Jak się okazało sączyli sobie złocisty napój w tym czasie. Około 17 bramki zostały otwarte i popędziliśmy w dół po schodkach, w kierunku sceny. Ustawiliśmy się w drugim rzędzie razem z Dreamerem i Jamrem. Znając moje szczęście przede mną jednak stał dosyć tęgi facet (jak go nazwaliśmy "Meksykanin"), który wypinając tyłek zajmował 2 miejsca do tyłu, tak że ledwo mieściły się za nim 2 osoby, stając na podeście pod sceną, za którym były schodki, a za którymi z kolei nic nie było widać. Na tym etapie jednak zginął nam gdzieś Maciass.
</p><p> Stojąc pod sceną nie wierzyliśmy własnym oczom, że jesteśmy tak blisko. Unbelievable but True. Koło mnie stała jakaś blondyna, która ciągle się kiwała i tupała nogami, co mnie niezmiernie wkurzało. Po kilku zgryźliwych uwagach na jej temat wygłoszonych wspólnie z Jamrem, owa baba się odwróciła i znacząco odchrząknęła. Trochę z Jamrem zgłupieliśmy, jak po chwili ta sytuacja się powtórzyła, ale jednak okazało się, że to nie Polka.










</p><p> Na scenę o 18 weszli Avenged Sevenfold. Przemilczę ich występ, tym bardziej, że podczas ich występu nie słyszałem nic prócz stopy i basu. Czułem, jak drgają mi jelita... Fajnie, ze chociaż zagrali "Walk" Pantery. Słabo, ale zawsze to coś, biorąc pod uwagę te ich mizerne wypociny na innych kawałkach... Jak stwierdziliśmy, ci goście z powodzeniem mogliby supportować Tokio Hotel.
</p><p> Przeżyłem jednak te męczarnie i czekałem już tylko na Metallikę. Na scenę została wniesiona akustyczna gitara, co spowodowało niemałego rogala na mej twarzy. Wszyscy wiedzieli już, że usłyszymy Unforgiven, który bardzo chciałem usłyszeć. Podniecenie sięgnęło zenitu, gdy z głośników poleciało "Long way to the top" chóralnie odśpiewane przez publikę, która już dobrze wiedziała, co to oznacza. Następnie nastrojowe "Ecstasy Of Gold" i jedziemy!
</p><p> Wydawało mi się, że chłopaki bardzo długo nie wychodzili na scenę (jak to zwykł robić Lars pod koniec Ecstasy), więc pomyślałem, że będzie jakiś otwieracz z intrem (Blackened albo Battery), a tu wyskakuje Lars i zaczyna walić w perkę, którą słyszałem normalnie, a nie z głośników.
</p><p> Doznałem szoku, bo od razu zdałem sobie sprawę, że to pierwszy raz w historii, kiedy otwierają koncert przy Motorbreath. Teraz dopiero uświadomiłem sobie, jaka to fantastyczna sprawa stać pod samą sceną. Szybko zagrany Motorbreath, przywitanie i lecimy z Fuelem. Ten kawałek świetnie sprawdza się na koncertach, co Jeźdźcy udowodnili mi już w Warszawie i w Chorzowie, a teraz zrobili to po raz trzeci. Szkoda jednak, że tym razem nie było ogni, które tworzą niesamowite wrażenie.











</p><p> Następnie charakterystyczne intro i Wherever I May Roam. Nie przepadam zbytnio za tym kawałkiem, ale podobnie jak w Chorzowie, na żywo wyszedł świetnie i nie żałuje, że go zagrali. Po tymże kawałku James zapytał, czy chcemy usłyszeć nowy kawałek. W mojej głowie natychmiast rozgorzała burza i podniecenie zarazem. W pierwszej chwili pomyślałem, że James żartuje, bądź z tym "new shitem" chodzi mu o jakiś kawałek nigdy nie grany na żywo.
</p><p> Nic z tych rzeczy... Chłopaki zaczęli intro do nowego kawałka i już zaczęło robić się ciekawie. Słuchając go na żywo od razu odniosłem wrażenie, że jest za długi. Był to jednak jedyny jego mankament. Kawałek naprawdę fajny i obiecujący. Ciekawy "ain't my bitchowski" riff, zabójcza podwójna stopa, miażdżący bas, niezła solówka i częste zmiany tempa... Uffff... czekam na nowy album z jeszcze większym utęsknieniem.
</p><p> Po "New shicie" na scenę po raz drugi została wniesiona akustyczna gitara Jamesa, co jednak dla nikogo nie było już zdziwieniem i spokojnie czekaliśmy na Unforgiven. James pobrzdąkał coś i wyciął motyw z AJFY, po czym zaczął pięknego Unforgivena... Niesamowity utwór... Publika też pięknie się zachowała - lepiej słyszałem chóralnie odśpiewywane przez 20.000 ludzi teksty niż Jamesa. Szkoda, że nie było ciemno i całe Waldbuhne nie płonęło od zapalniczek, ale wtedy to już bym się chyba poryczał...
</p><p> Meksykanin na wespół z innymi sukcesywnie wypychając mnie z podestu, z racji mojej postury i wieku, w końcu dopiął swego. Cofnąłem się lekko i stanąłem sobie kilka metrów od sceny - na środku - skąd miałem fantastyczny widok.










</p><p> Poleciało intro do Battery i chyba wszystkie wątpliwości co do tego, że dziś zostanie odegrany cały "Master Of Puppets" zostały rozwiane. Intro zostało spektakularnie spieprzone poprzez zbyt wczesne włączenie taśmy z przesterowanymi gitarami (btw. nie miałem zielonego pojęcia, że to intro leci na dwie taśmy), ale po chwili wszystko było OK i James wjechał na scenę z riffem otwierającym Battery.
</p><p> Niezłe pogo się zrobiło, w którym i ja wziąłem udział, po czym raz jeszcze wbiłem się na podest. James wycinał riff z Mastera dokładnie naprzeciw mnie. Niesamowite uczucie! Po chwili znów zostałem brutalnie z podestu zrzucony, na który już nie wróciłem. Zająłem wcześniejsze strategiczne miejsce na środku, blisko sceny i oglądałem Thingy, które jak walec zmiażdżyło. Potem chwila spokoju i oczekiwane przeze mnie Sanitarium.
</p><p> Klimatyczny początek i chóralne śpiewy, po czym szaleńczy refren - to mocne punkty tego kawałka na żywo. James krótko zapytał, co następne i zaczęli Disposable Heroes. Nigdy jakoś szczególnie nie przepadałem za tym kawałkiem, ale na żywo się do niego całkowicie przekonałem. Riff wgniótł mnie w ziemie, a szalone "Back to the front" będę długo pamiętał.
</p><p> Po Hirołsach czas na utwór, który zawsze chciałem usłyszeć na żywo. Mowa oczywiście o Leper Messiah. Ciekawie tutaj James, (a właściwie publika ), inaczej niż zwykle, nabił ten kawałek. Wykonanie tego kawałka nie zawiodło mnie. Po "Trędowatym Mesjaszu" wszyscy wiedzieli, co ich teraz czeka... Rob podreptał na górę, nad Larsa, i wyciął solo, które było wstępem do Oriona. Dołączyli do niego James (po jego prawej) i Kirk (po lewej) i tak stojąc, zagrali niemalże cały kawałek, podczas gdy za nimi na telebimie widniała animacja pięknego, niebieskiego nieba z białymi chmurkami.











</p><p> Patrząc na tak ustawionych Jeźdźców, za którymi był klimatyczny krajobraz, grających Oriona, po prostu się wzruszyłem i miałem łzy w oczach... Zapamiętam ten obrazek do końca życia... Po skończeniu Oriona na ekranie pojawiło się "Cliff Burton R.I.P", co wywołało salwę oklasków.
</p><p> Zaraz poleciało intro Damage Inc. i znów szaleńcze pogo. Kawałek kopie dupę niemiłosiernie - to trzeba przyznać. To był ostatni kawałek "Mastera", więc chłopaki przeszli do grania standardów. Poleciał ukochany kawałek Larsa, czyli SBT, bez którego nie mogło się obyć. Lubię ten kawałek i podobało mi się. Następnie kilka czystych dźwięków i już wiadomo było, że zaraz publika będzie wyła cały tekst do Nothing Else Matters.
</p><p> Tak też się stało. Mimo, że wielu narzeka, że ten kawałek już jest tak oklepany, że nie warto go grać na gigach, to moim zdaniem wyszedł jak zwykle fenomenalnie. Zapanowała niesamowita atmosfera na tym ponad 20.000 obiekcie. Całe Waldbuhne śpiewało razem z Jamesem, który - podobnie jak na dwóch wcześniejszych gigach - śpiewał refren dużo wyżej niż zazwyczaj, co mi się cholernie podobało. Po NEM usłyszeliśmy odgłosy z karabinów i już było wiadomo, co nas czeka. Automatycznie zakryłem uszy i czekałem na wybuchy. Wydawało mi się, ze już dawno powinny zacząć się wybuchy, a tu nic...










</p><p> Pomyślałem, że może ich nie będzie, jako, że Fuel był z efektów specjalnych okrojony, więc odsłoniłem uszy i w tej samej chwili coś huknęło, że aż podskoczyłem i momentalnie zakryłem uszy z powrotem. Stojąc parę metrów od sceny rzeczywiście można poczuć się jak na wojnie... Po chwili James zaczął antywojenny hymn One. Zawsze mnie ten kawałek powalał i nie inaczej było tym razem. Kolejny raz fantastyczny klimat. Na "Landmine" byłem przygotowany.
</p><p> Po One przyszedł czas na sztandarowy utwór, czyli Sandmana. Mimo, ze słuchając go w domu mam go dosyć, to na żywo mnie po prostu zmiótł. Genialny kawałek. Tym bardziej, jak Jeźdźcy są w TAKIEJ formie. Ten utwór mnie ZABIŁ. Te fajerwerki i huknięcia tylko potęgowały to wrażenie. Bawiłem się przy Sandmanie fenomenalnie, jak chyba przy żadnym innym kawałku. Zabawna sytuacja miała miejsce pod koniec utworu, kiedy to James po krótkiej przerwie gra wszystkim znany riff. Otóż ściszył gitarę i będąc przekonanym, że jej nie wyciszył z pełnią mocy wyskoczył w górę, grając tenże riff. Wyraz jego twarzy kiedy się zorientował, co jest nie tak, trzeba było po prostu zobaczyć Kirk za to nieźle się przy tym uśmiał.
</p><p> Nastał moment, w którym nie wiadomo było, jaki cover będzie zagrany. James spytał, czy znamy Ramones i zaprosił na scenę Avenged Sevenfold. Pomyślałem (miałem taką nadzieję), że poleci 53rd&3rd, którego bardzo chciałem usłyszeć. Nic z tego - poleciało Commando, przy którym większość publiki nie wiedziała co śpiewać i o co chodzi. Cienkie bolki z Avenged Sevefold też niezbyt chyba wiedziały co śpiewać, bo tylko stali i się uśmiechali głupkowato. Na brawa zasługuje tutaj szczególnie Lars, który grając śpiewał też refreny. Wyglądało to komicznie, ale szło mu całkiem nieźle - naprawdę fajna sprawa oglądać Larsa wychylającego się gdzieś na lewo poza hi-hat i śpiewającego refren Commando.











</p><p> Po tym fajnym przerywniku zaczęliśmy skandować "Seek And Destroy", a nasza prośba została wysłuchana. James spytał, czy na pewno chcemy Seeka i poprosił, byśmy obiecali, że będziemy śpiewać tak głośno, jak tylko potrafimy. Jego prośba też została wysłuchana, bo całe Waldbuhne ryczało "Seek And Destroy" tak głośno, jak tylko mogło. Po Seeku długie pożegnanie i chłopaki zniknęli ze sceny, a ja dobiłem się do Jamra i Dreamera, z którymi poszedłem do ekipy Overkillowej. Kilka pamiątkowych zdjęć i opuściliśmy Waldbuhne, po drodze zgarniając Maciassa (z którym umówiliśmy się w strategicznym miejscu - na przeciwko kibli).
</p><p> Szybki posiłek i w drogę do Wrocławia. Zastanawiając się, jak wyjechać na dobra trasę z Berlina, trafiliśmy na samochód Mike'a i reszty, który chyba nieświadomie wyprowadził nas z Berlina (zastanawialiśmy się jeszcze, czy nas nie wiozą na Arnhem). Około 5 byliśmy we Wrocławiu.








</p><p> Podsumowując:
Chłopaki w ŚWIETNEJ formie! I to nie ulega wątpliwości. Skopali dupska wszystkim niemiłosiernie.
Lars zasługuje na wielkie brawa. Ja może zacytuje słowa z MOT "that small guy behind the drumset, well he looks like Lars, he walks and talks like Lars, but he drums like 10xLars!!" - i ja się z tym zgadzam.
Rob zrobił na mnie kolosalne wrażenie, jego basowanie świetnie wypełnia kawałki i jego gra jest nieoceniona. A za to, co robi w Orionie należy mu się dozgonna wdzięczność.
Kirk - myślę, że na swoim poziomie, jak zwykle, choć wiadomo, jakie robi wrażenie oglądanie tak znanego gitarzysty, grającego solówkę metr od Ciebie.
James robił kapitalne wrażenie swoją grą i zachowaniem. Był tak naładowany energią, że aż samoczynnie robił się rogal na twarzy, patrząc na niego. Niesamowicie jest oglądać go tak rozradowanego na scenie.
</p><p>
Podziękowanie dla wszystkich, z którymi się spotkałem, z którymi gadałem, a przede wszystkim dla mojej ekipy z samochodu. Dzięki za wszystko - do następnego razu, jak to powiedział Dreamer.

</p>





<p>Jutro relacja Jamro z Berlina oraz Kukiego z Arnhem !!</p>

ToMek 'Cause We're Metallica
AeroMet


Waszym zdaniem
komentarzy: 0
Tylko zalogowani użytkownicy mogą dodawać komentarze.
Nikt nie skomentował newsa.
OVERKILL.pl © 2000 - 2024
KOD: Marcin Nowak